nasze forum - ozegow.pun.pl


Po strasznym listopadzie... - część pierwsza

2010-05-25 22:01

Dziś pierwszy nadesłany tekst autorstwa gonzo, dość obszerny, ale mamy nadzieję, że nie znudzi się Państwu – tematem bowiem tej noweli jest szeroko rozumiane uczucie i cierpienie wplecione w ucieczkę. Druga, a zarazem ostatnia część „Po strasznym listopadzie...” już wkrótce na naszej stronie. Życzymy miłej lektury.

 

 

  1. Spalenie Gruszy.

 

        Pomieszanie łączy się z poplątaniem, radość ze smutkiem. To takie stany, które często mnie dopadają. Najpierw, ale to całkiem typowe dla mnie, „The Zephyr Song” kultowej amerykańskiej kapeli i zaraz skaczę po pokoju, i wszystko, co szare niknie i rozpływa się w szarości właśnie, a ja szukam miejsca. Znajduję je na zapadłej kozetce, nie jest jednak lepiej, choć solo gitarowe uderza w sam środek tej skomplikowanej machiny, którą ponoć jestem. Ciepło, właśnie tak, tak wewnętrznie ciepło i radośnie. A za oknem śnieg pada i jest tak bardzo melancholijnie i robi mi się niedobrze od tej melancholii i szybko wiatrowa piosenka już mi do tego wszystkiego w ogóle nie pasuje, bo uszło ze mnie powietrze, bo to życie to męczące jest okropnie, ile można w końcu odpoczywać i leżeć bezwładnie do góry brzuchem w jakiejś już od dawna niepachnącej świeżością kanciapie. Więc zmiana muzycznego klimatu. I pojawia się „Dosed”. Uspokojenie, wspomnienie ostatnich kilku miesięcy, o których nawet nie warto pisać, nie warto męczyć nadgarstka, wypalać papierosa za papierosem niczym Stachura, bo tak przecież przystoi prawdziwemu pisarzowi, wysilać wreszcie oczu przy słabym świetle od zakurzonej lampki nocnej. Zimno na dworze, znam dobrze to uczucie, kiedy mróz szczypie w palce, a para z ust zastyga przed człowiekiem w śnieżnej chmurze; śnieg na pewno skrzypi chilloutowym rytmem błogości, ucieczki w świat naturalnie elektronicznych dźwięków, które przekornie stanowią i nie stanowią całość. Biały sufit. Wzrok utkwiony. Wzrok utkwiony w biały sufit. A właściwie w jedną, maleńką plamkę na tymże suficie. Pewnie mucha, którą zdaje się nie dalej jak wczoraj wieczorem rozgniotłem tam klapkiem. Jedna wyspa na tym oceanie, tym Okeanosie porażającej bieli – ma tylko siebie, zaprzedała swą duszę diabłu i cierpi teraz sama, samiutka. Teraz, czyli przed chwilą, przed chwilą, czyli dwa terazy przed teraz... Rezonator kwarcowy boskiego komputera nie zwalnia, nie zatrzymuje się. Mały upływ czasu, a już to w sobie zapomniałem. Zapomniałem, że była radość i smutek. Teraz nie ma nic. Tylko ja i ta wyspa pośród bieli. Mamy tylko siebie. Ale nie klei się nam rozmowa. Wysyłam ku niej uniwersalne gesty, ku tej plamomusze, ale ona nie odpowiada. Próbuję w języku angielskim, niemieckim, rosyjskim, włoskim i polskim wreszcie, a potem na migi – bez skutku. Muszego nie znam niestety, zabrakło czasu na opanowanie go. Chyba nie godzien jestem niestety zaznać rozkoszy rozmowy z tą plamą – wyniosła pani patrzy na mnie z góry i już dziesiąty raz wygrywa tę dziecinną wojnę „kto najdłużej nie mrugnie”. Czego nie da ci melodramat, zapewni ci cebula. A ja pochlipuję sobie z tą cebulą naścienną. Bo tak łatwiej, oczy nie bolą i nikt nie widzi, a ja przecież wstydzę się okazywania swoich uczuć, jak każdy mężczyzna zresztą. Kawa stygnie; pomieszam jeszcze raz, wprawię w ruch cząsteczki – wiecie, o co chodzi – tarcie, wzrost temperatury; to takie zawodowe zboczenie. Nie staram się, ale machinalnie wiele rzeczy opisuję językiem fizyki kwantowej czy tej uniwersalnej - Newtonowskiej. A kawa, zimna kawa przecież nie nadaje się do picia. Wściekłe pączki, osikane chałwy konsumuje ze smakiem i bez obaw, że może przytrafi mi się jakaś choroba. Przecież poniekąd jestem niezniszczalny. W ten melancholijny obrazek wplata się...no właśnie, nic się już nie wplata. Jestem w tym bezsensie absolutnie sam i to jest najgorsze. Nie ma nikogo obok. Nie lubię samotności, a na przekór wszystkiemu i wszystkim sam ją wokół siebie uparcie tworzę. Nie ma nikogo obok. Nie mogę niestety napisać o jej pustych i zimnych oczach, o jej wyschłych wargach, o jej ramionach pachnących jakimś żelem na bóle mięśni. Nie mogę o tym napisać – wyrzekłem się tego w jeden z tych pięknych, zimowych, ale słonecznych przecież dni. Pszczoły nadgryzały gruszki, Grusza osłaniała nas przed skwarem, a my nie patrzyliśmy sobie w oczy. Bałem się, ale nie dawałem tego po sobie poznać – przecież jestem mężczyzną !? Grusza się nie bała i mówiła w jej imieniu – wysłuchałem i odszedłem. Bo tak było najłatwiej, bo nic bardziej sensownego nie przyszło mi wtedy do głowy. Wtedy momentalnie uderzył piorun i spalił Gruszę. Pomyślałem, że bardzo dobrze, należało się jej. Biedne, niewinne przecież pszczoły poczuły ozon i oszołomione zapomniały, że potrafią latać i że potrafią oddychać. I niczym kulki gradowe, kap, kap, jedna po drugiej spadały na ziemię. A ja odszedłem. Bo w czasie burzy nie wolno siedzieć pod drzewem. Szedłem przez urojone miasta, a w tyle nie było już nic, bo mosty zostały spalone już bardzo dawno. Wszyscy o tym wiedzieli, ja niestety dowiedziałem się ostatni. Pioruny biły, we mnie czy wokół mnie, nie wiem. Nie było to wtedy najważniejsze – jedno miasto za drugim mijałem na pół przytomny nie zważając na zabytki klasy zero i cały ogrom naszego narodowego dziedzictwa. Strasznie bolał mnie kręgosłup, ale nie dawałem za wygraną, musiałem za wszelką cenę i jak najszybciej dostać się do mojego legowiska, do mojej Gawry – tam jest ciepło, tam martwe pszczoły nie żądlą, tam nie biją pioruny. Gawra jest na uboczu, czasoprzestrzeń tam nie dociera, co za tym idzie ani czas, ani grawitacja mnie nie obejmują. Jedynie jeśli zechce, sam nadam im jakiś rytm, aczkolwiek niemający nic wspólnego z ludzkim pojmowaniem tych zagadnień. Biegnę, a śnieg biegnie ze mną; przechodzę w galop, a urojone miasta idą za mną łeb w łeb. Poddaję się. Wstępuję do baru w jednym z maleńkich, nieistniejących miasteczek. Wstępuję do „Różowej Przytulanki”. Byłem tu już przecież kiedyś.

 

  1. Różowa Przytulanka.

 

        Wnętrze baru kiepsko szare i takie zwykłe. Codzienność jakby na kształt zakupów w supermarkecie, dym z papierosów i ten dobrze znany zapach nijakiej speluny z urojonego miasta zabijał gdzieniegdzie wściekły róż, stąd pewnie nazwa tego baru. Choć sam najchętniej obdarzyłbym go zgoła inną nazwą, ot, chociażby Piekiełko. Podrzędny, brzydki – te słowa wyglądały na mnie z każdego kąta tego różowego przybytku. Za ladą nieogolony lump, coś na kształt konduktora w tramwaju, choć może mniej bezczelny. Wysoki, z marynarską szramą na lewym policzku mężczyzna w wieku około czterdziestu lat. Znam takich dobrze, bo tam gdzie mieszkam jest ich na pęczki. Ciekawe jak ten zareaguje, gdy powiem mu, że nie mam czym zapłacić?

-         Co podać? - melancholijne, trudne do okiełznania słowa zawirowały i pobudziły moje zdechłe synapsy do jeszcze jednego wysiłku, jeszcze jednego.

-         A co pan poleca za uśmiech i chwilę rozmowy z największym nudziarzem w wszechświecie?

Czy byłem bezczelny? Chyba nie można tego tak nazwać. Byłem po prostu nieskończenie spragniony, a on to doskonale widział i mógł ode mnie żądać, ten zdechlak za ladą, za szklankę wody z jego śliną – wszystko. Coś jakby uśmiech przemknął po twarzy tego lumpa, sprzedawcy marzeń. Albo tylko mi się zdawało. Nie, to był uśmiech, co warte podkreślenia, bez cienia sarkazmu. A w dzisiejszych czasach taki uśmiech jest wart wszystkiego. Wszystkiego powtarzam.

-         Lemoniadę, taką z amerykańskich filmów – i ten jego miły głos żula zadźwięczał kolejny raz.

-         To poproszę – i uwierzyłem w ludzi na nowo.

-         Albo chłodne mleko, jeśli Pan woli.

Wyczułem to Pan wypowiedziane wielkimi literami i poczułem się ważny, jedną krótką chwilę, bo każdy chyba lubi, gdy się go docenia.

-         Macie tu mleko. To doskonale, niech będzie.

-         Ale dla Pana polecam standard – setka czystej. Na zgubę tego, przed czym Pan ucieka.

Przejrzał mnie tymi swoimi zamglonymi, pijaczkowatymi oczkami jak noktowizjerem. Ten sprzedawca uśmiechu z zapadłej dziury, ten lump czytał ze mnie jak z otwartej książki. Poczułem się nieswojo, ale tylko trochę. Nie może wyczuć, że ma nade mną ogromną przewagę. Ale ten uśmiech przecież bez sarkazmu?

-         Ja naprawdę nie mam pieniędzy.

-         A ja naprawdę częstuję Pana setką czystej. Bierzesz czy uciekasz dalej?

Kilka minut i byliśmy już per ty. Wyciągnąłem już śmiało rękę po kieliszek a'la musztardówka, a on sprawną ręką zawodowego kelnera cienkim siurkiem napełnił naczynie. I zaraz sięgnął po drugie.

-         To dla towarzystwa.

Teraz ja, trochę mniej sprawnym ruchem, napełniłem jego kieliszek w myśl zasady, że „lepiej nie dolać dwóch kropel niż jedną uronić”. Znowu się uśmiechnął; kto jak kto, ale on musiał znać tę regułę. Światło rozszczepiało się na krawędziach naczyń-pryzmatów, coś jakby tęcza zamigotała na stoliku – z przewagą wściekłego różu oczywiście. Zawsze pasjonowały mnie zjawiska optyczne.

-         Jestem Wasyl. Ale mówią mi Różowa Pantera, diabli wiedzą dlaczego.

-         Source jestem – zmrużył te swoje przekrwione oczka, jakby na znak uznania, a broda zaszeleściła mu gwałtownie.

Dał znak - stanowczy – i z pasją przechyliliśmy kieliszki. Diabelsko mocna woda poparzyła mi gardło, rozlała się gdzieś tam w środku i przyjemnie grzała. Burza nie przechodziła, pioruny biły między sufitem, a podłogą świata, między tymi wszystkimi urojonymi miastami. A my, Wasyl vel Różowa Pantera i ja, czyli Source, ocieraliśmy od niechcenia zarost pod nosem i kiwaliśmy głowami, co miało znaczyć - „dobra, cholera jasna, nie ma co”.

Czasem wiatr wpadał między ławki i stoliki i rozwiewał talie kart. Damy rzucał na króle, dziewiątki mieszał z dwójkami, walety wkręcał w dziury w podłodze. Mężczyźni klnęli na czym świat stoi, a róż wściekła łagodniała nieznacznie. Sprzedawca marzeń, lemoniady i chłodnego mleka, których nie widziałem oraz czystej, której spróbowałem i w której zasmakowałem, tylko się uśmiechał.

-         Poprawimy? Na drugą nogę, żeby Ci się Source lepiej do Gruszy szło.

-         Nie idę do Gruszy, idę prosto do domu – oburzyłem się, bo to najlepiej tak zrobić, gdy ktoś cię odczyta zbyt szybko i praktycznie wie o tobie wszystko od pierwszej minuty.

Swoją drogą zastanawiające, skąd ten obleśny typ wiedział o mojej Gruszy. Polałem pierwszy, on zaraz po mnie, potem dwa dość gwałtowne uniki głowy do tyłu, aż słychać było skrzypienie rdzenia kręgowego i znowu potężna fala ciepła rozlała się po ciele. Wasyl miał rację – weszło w drugą nogę i stało się teraz raźniej, a na pewno pewniej. Z pewnością, której nie będę tu dowodził.

Stałem teraz prosto niczym żołnierz na musztrze. To znaczy tak mi się przynajmniej wydaje, bo nigdy w wojsku nie byłem, co do dzisiaj wypomina mi mój ojciec. A przecież „chłop bez wojska to nie chłop, tylko kalesony”. Cokolwiek to oznacza, zawsze moje morale po takiej tatowej wypowiedzi spadały gwałtownie, nawet, gdy byłem juz dorosłym mężczyzną, bo chyba jednak lepiej być ostatecznie chłopem niż kalesonami. A kalesonami nigdy przecież być nie chciałem. Stałem więc napięty niczym struna od gitary i nawet, gdyby jakaś przebrzydła natrętna mucha zechciała teraz odtańczyć kankana, o tu, na moim nosie, niewątpliwie pozwoliłbym jej na to.

-         Baczność żołnierzu – krzyknął Wasyl.

Zdębiałem. Zaszurałem butami, aż się zakurzyło w spelunie i damy pik i kier poczęły przeraźliwie kichać. Zaszurałem, ale ciągle stałem na baczność. Najlepiej jak potrafi ktoś, kto jeszcze w wojsku nie był. I o ile Bóg nie rozpęta kolejnej wojny, już tam miejsca nie zagrzeje.

-         Melduj żołnierzu – ryknął jak dzikie zwierze Wasyl.

Czerwień jego policzków przeszła w wściekły róż, zauważyłem epolety i odznaki na piersi lumpa dumnie się teraz przede mną prężącego. Zacząłem nieudolnie szukać myśli. Jakiejkolwiek. A niech to, chyba z wódką popłynęły wszystkie w okolice pięt. Albo i jeszcze dalej. Do dużych palców stóp mych błogo rozleniwionych. Gdyby nie kolana, dzielne kolana, leżałbym teraz już dawno u stóp generała Pantery.

-         Melduję sierżancie, kapitanie, pułkowniku, generale najszacowniejszy, że zadanie wykonane. Uciekłem od Gruszy, jestem wolnym człowiekiem gotowym spełniać wszelkie rozkazy imć generała. Wróć... To Grusza mnie odtrąciła, co aczkolwiek jednakże nie umniejsza postaci rzeczy tej, że wolnym człowiekiem jestem, jak już napomknąłem gotowym spełniać wszelkie rozkazy szacownego dowódcy.

Szum tasowanych talii kart przerywał huk brzęczących kuflów pełnych piwa, krzesła chrobotały o podłogę i gryzły ją nieustannie, a smród tej speluny jednego z moich urojonych miast wdzierał się nozdrzami w duszę i zabijał ją. Wdzierał się natarczywie i nie przestawał. Nie wytrzymałem. Wymiociny zalały epolety i odznaki na wściekły róż, buty generała przypominały teraz jego twarz – bezkształtną, złą, wściekłą masę obrzydliwie różowego łajna. A niech to diabli, a gdzie ten jego szczery uśmiech sprzed niespełna kwadransa?

Mężczyźni od stołów karcianych wstali z rozmachem i w szyku bojowym, bo chyba zrozumieli, że coś jest nie tak, że tu dzieje się krzywda ich wielkiemu guru sprzedawcy marzeń. Chwycili karty w dłonie i każdy zaczął rzucać we mnie sekwensami, karetami, co tylko miał w rękach i rękawach. Karty cięły twarz jak trawa na łące mojej babci, nic więc dziwnego, że już po chwili broczyłem krwią niczym Jezus Chrystus. Banda oprawców gotowa za chwilę grać w karty o moje szaty. Pijany, przyznaję się do tego, bo nigdy nie miałem głowy do alkoholu, rzuciłem się do ucieczki, aby tylko jak najdalej od tego przeklętego miejsca. Biegłem między piorunami skrzętnie omijając ich macki. Nie spoglądałem w niebo, bo to nie było miejsce, w którym znajdują schronienie tacy jak ja. Buty uderzały z hukiem o kałuże, gałęzie Gruszy wyciągały po mnie swoje macki i wplątywały się jakimś cudem w moją wojskową fryzurę albo raczej jej brak. Uciekałem, sam już dokładnie nie wiem przed czym. Przed żyletkami kart, wściekłym rykiem różowego sprzedawcy marzeń? Hukiem błyskawic, ośmiornicą ramion Gruszy czy może przed jej oczyma? Sam już nie wiem, która z tych rzeczy mimo wszystko gnała mnie naprzód. Bo całą nadzieję złożyłem w tej chwili w siłę dwóch moich dolnych kończyn. Niosły mnie, kierując się własnym rozumem. Gdzie on się znajdował – nie wiem, ale może w rzepce? Gdzie teraz? Byle przed siebie, byle dalej od złych wspomnień i lemoniady i chłodnego mleka. Byle jak najdalej.

 

3. Weronika.

 

     Nogi niosły mnie, mimo, że im wcale tego nie nakazywałem. Działały automatycznie, buntowały się przeciw całej reszcie ciała, która łapczywie prosiła o chwilę odpoczynku. Deszcz padał bezustannie i bębnił mi o czaszkę. Krople krwi skapywały z twarzy na białą koszulę, która z powodu wilgoci kleiła się do ciała. Dotknąłem nosa: jakiś kawałek skóry zwisał bezwładnie z okolic policzka, szarpnąłem więc za niego z całej siły. Nowy strumień krwi, z policzka na wargi i do ust. Krew smakowała cierpko jak najlepsza gorzka czekolada. Szumiała mi w ustach jak drzewa wokół, roztrzaskiwała się, gotowała i bulgotała. Choć nie wiem, która krew z której rany sprawiała mi więcej bólu – ta z poszarpanej twarzy czy ta z przebitej duszy. Szukałem przez chwilę w pamięci swojego imienia, dopiero, gdy piorun uderzył w pobliski dąb i ugryzłem się ze strachu do krwi w język, moje imię wraz z jej glutem roztrzaskało się o ziemię. Nie przystawałem, nie mogłem przecież. Woń spalenizny Gruszy biegła za mną, była naprawdę bardzo blisko. Nie chciałem, żeby mnie dosięgła, nie chciałem mieć już z nią nic wspólnego. Kurtyna opadła z hukiem, stało się i z pewnością się nie odstanie, nie jestem Bogiem, nie mogę cofnąć czasu i wszystkiego naprawić, nie wrócę tam już. A konsekwencje swoich czynów trzeba ponosić, to jedno z podstawowych praw ludzkiej egzystencji. Deszcz wzmagał się i było mi coraz trudniej biec, powoli dawało o sobie znać zmęczenie i alkohol. Albo zmęczenie alkoholem. Musiałem gdzieś przystanąć – nie mogłem jednak przecież; chciałem zaczerpnąć głęboko powietrza – brakowało mi tchu; odganiałem złe myśli – powracały jak natrętne muchy. Urojone miasta jak ścieżka filmowa przesuwały się przed moimi bezbronnymi oczyma, jedno za drugim. Minąłem Miasto Pierwszego Smutku i bolało trochę mniej, serce uspokajało się w postępie logarytmicznym, a myśli stygły. Kolejne miasta, kolejne chwile ulgi w tym niekończącym się biegu. Chwile pojedynczych westchnień, krótkich sekundowych przystanków na otarcie twarzy z krwi. W Mieście Pocieszenia nie odmówiłem sobie wizyty u znajomej, Weroniki. Zresztą zmuszała mnie do tego sytuacja. Puk, puk, albo raczej bach, bach, bo stałem już u jej drzwi i waliłem pięścią w te stare, dobrze mi znane sklejkowe, obszarpane drzwi. Głuchy łomot rozchodzący się po mieszkaniu dziewczyny słychać było aż nazbyt wyraźnie – wiedziałem, domyśliłem się i czułem, że Weronika nie ma ciągle mebli w domu, choć przez chwilę pierzchnęła obok mnie bajeczka, że przez te dwa lata mojej niebytności tutaj coś się jednak zmieniło. Najwidoczniej nic, a nic. Bajeczka jak czmychała, tak czmycha dalej. Otworzyła drzwi zaspana, w pidżamie i z butelką dżinu w jednej, a kieliszkiem w drugiej dłoni. Niestety, ale wiedziałem, że tak skończy. Ale nie współczułem jej.

-         Cześć Weronika. Muszę u Ciebie przenocować.

-         ....Wskakuj.

Krótkie „wskakuj”. Ona nigdy nie zadawała zbędnych pytań – nawet dwa lata temu, gdy zostawiłem ją dla Gruszy, skwitowała to tylko lakonicznym i trochę bezdusznym „tak widocznie musiało być”. A teraz to krótkie przywitanie, matczyne przygarnięcie i przytulenie do ciepłej piersi. Poczułem się podle, całe dwie sekundy czułem się podle. Te dwa lata na pewno zdyskryminowały mnie w jej oczach, dlatego unikałem jej wzroku, wolałem raczej w nie patrzeć. Stukot jej serca nie raził chłodem, choć wcale nie zdziwiłbym się, gdyby tak właśnie było. Rozejrzałem się po kuchni, po pokoju: rzeczywiście nie zmieniło się nic. Zupełnie tak, jakbym wyszedł stąd te dwa lata temu i zamknął drzwi na klucz, a teraz powracał. W kuchni ten sam, co zwykle bałagan, w sypialni potężny materac z potarganą i dawno niepraną pościelą. Z pewnością masturbowała się przed chwilą, wiem, że uwielbia to robić, gdy znajduje się pod wpływem alkoholu, przecież kiedyś takie seanse były przeznaczone wyłącznie dla mnie.

-         Chciałbym się umyć.

Teraz dopiero spojrzała mi w twarz i zauważyłem ten dziwny blask w jej oczach. Rozbłysk jej miłosiernego serduszka, jej duszy samarytańskiej, z której była znana.

-         Ręcznik, mydło i wodę znajdziesz w łazience. Chyba jeszcze pamiętasz, gdzie to jest. Jak skończysz, przyjdź natychmiast, to cię opatrzę.

Wyciągnęła w moim kierunku butelkę z alkoholem i chciała mi ją wręczyć. Uwierzcie, że chciałem ją odebrać i zamroczyć się do końca. Ale ręce miałem tak nieporadne, bo jeszcze cały się trząsłem...i butelka wraz z zawartością rozprysła się o kamienną posadzkę przedpokoju. Na milion drobin. Spojrzała na mnie z politowaniem.

-         Nie musisz się nade mną litować, popatrz raczej na siebie.

-         Przepraszam, głupi jestem niezdara – wybąkałem.

-         To prawda – bez sarkazmu, z całym jej ciepłem i najpiękniejszym uśmiechem na świecie, jakiego nie miała nawet Grusza, Weronika zaczynała kurację mojej duszy.

-         Ruszam do łazienki. I przepraszam Cię za ten bałagan...

W kamienicy Weroniki nigdy nie było ciepłej wody, toteż i tym razem nie zdziwił mnie w ogóle jej brak. Kurek z czerwonym paskiem pełnił funkcję jedynie dekoracyjną, chrom na nim nie zalazł jeszcze śniedzią i nie skrzypiał tak nieprzyjemnie jak kurek niebieski. Zimna woda pod niebywale słabym ciśnieniem niebywale wąską strużką skapywała z kranu na moje zalane krwią dłonie, z tych dłoni zeskakiwała na twarz i tam zamieniała się w wino. Tak, w wino właśnie, bo kosztowałem ten napój jak spragniony rosy Beduin. Twarz powoli powracała do koloru i kształtu sprzed wizyty w Różowej Przytulance, ale rany po kartach nie zniknęły, kolejny cud nie wydarzył się niestety. Nie wycierałem twarzy, szkoda mi było brudzić tej szmaty do podłogi dumnie nazywanej przez Weronikę ręcznikiem. Mydła nawet nie dotykałem, bo na samą myśl o bólu robiło mi się niedobrze. W sypialni na łóżku i wijącym się jak wąż prześcieradle grzebała w apteczce Werona. Kiedy mnie zobaczyła, uśmiechnęła się nieznacznie.

-         Biedactwo, Grusza odeszła i Source jest teraz samiutki.

Wyraźnie zapachniało ironią. Zawsze lubiła mi w ten sposób dokuczać. Ale niewątpliwie tym razem miała do tego najświętsze prawo.

-         Przestań proszę. Może cię to bawi, ale mnie zdecydowanie nie. Proszę opatrz mi twarz i znikam stąd. Nie chcę ci zawracać głowy moją osobą.

-         Nie spiesz się tak. Chcę Cię mieć choć przez tę krótką chwilę przy sobie.

Usiadłem obok niej wygodnie na niewygodnym posłaniu i spojrzałem jej w oczy. Kochała mnie nadal, to nie ulegało wątpliwości, mówiło o tym jej całe pijane ciało, te wszystkie połączone ze sobą w piękny sposób molekuły i troskliwość, z jaką próbowała mnie opatrywać. Ale Weronika wiedziała dobrze, że nigdy nie zostaniemy razem. Wieczni kochankowie, wieczni przyjaciele, ale nigdy nic więcej. Zajęła się moją twarzą z sobie tylko znaną troską i czułością. Kiedy syczałem i piskałem z bólu lub wykazywałem zniecierpliwienie, pieszczotliwie deklamowała:

-         Taki duży chłopiec, a taki strachliwy...

A potem jej śmiech dźwięczał mi w uszach radosnym tonem wielkanocnych dzwonów i oboje śmialiśmy się z siebie, dwóch pijaczków na tej obleśnej kanapie. Kiedy skończyła, podziękowałem jak tylko umiałem najpiękniej i szykowałem się do wyjścia. Chwyciła mnie za dłoń.

-         Zostań proszę jeszcze chwilę. Znając życie nasze następne spotkanie znowu wypadnie za jakieś dwa lata.

Zostałem i położyłem się obok niej. Przytuliła się do mnie, pocałowała w nieobandażowany czubek nosa i nakazała spać. Jej serce biło całkiem spokojnie i jego echo roznosiło się po całym pokoju. Nie mogłem zasnąć, musiałem się w nią wpatrywać. W jej czystą duszę, która zawsze i nigdy nie będzie moja. I w to ciało – piękne, dojrzałe, dające obietnicę spełnienia, które mogłem mieć teraz w każdej chwili. Mogłem..ale nie chciałem jednak. Za dużo złego już się pomiędzy nami wydarzyło. Nie mogę więcej krzywdzić, to nieludzkie. Przytuliłem Weronikę do siebie jeszcze mocniej, jakbym chciał ją obronić przed całym złem tego świata. A ona uśmiechnęła się przez sen. Na te senne usta złożyłem pocałunek. I zasnąłem, nieoczekiwanie, ale spokojnie i bezpiecznie.

 

4. W gawrze.

 

     Rano biegłem już dalej. Noc była spokojna i przyniosła mi to, czego usilnie poszukiwałem – dobroczynnego snu. Naładowałem się zapachem pościeli, ciepłem włosów Werony i widokiem gwiaździstego nieba zza brudnej szyby. Ta nieskazitelna energia dała mi siły, by zmobilizować się w sobie podwójnie, co też uczyniłem. I rano biegłem już dalej. Koło południa, zmęczony, ale niezmiernie uradowany widokiem kryjówki, skryłem się w Gawrze. Nie było ciepło, było za to przytulnie, choć kurz na meblach drażnił i niepokoił. Chwyciłem starą gazetę, zapałki i z kunsztem starego harcerza rozpaliłem ogień w kominku. Płomień wesoło skakał po drewnach i po chwili nie było już tylko przytulnie, było też ciepło. Kawa. Tak, kawa to naprawdę dobry pomysł po tym morderczym biegu. Miałem jeszcze dwie dwudziestogramowe torebki kawy po pięć złotych każda, nie zwlekałem więc ani chwili dłużej. Młynek cicho zachrzęścił, w powietrzu uniósł się drażniący nos zapach. Wziąłem po łyżeczce każdego gatunku, zalałem gorącą, ba, nawet wrzącą wodą z wesołego czajnika i czekałem, aż jej aromat rozpłynie się po każdym zakątku Gawry, aż każdy kąt mojej nory zupełnie jak ja będzie teraz oddychał tylko jej zapachem. Dwie łyżki cukru pudru, bo innego nie miałem niestety, mieszanie, ale tylko w jednym kierunku, bo inaczej cukier się nie rozpuści. Przy cukrze pudrze akurat to mało sensowne twierdzenie. Potem naturalnie wylizanie łyżki z fusów, rytuał, którego nie złamałem nawet w eleganckim towarzystwie i którego nie złamię. Fotel zapraszał w swoje objęcia, piec obiecywał ciepło moim obolałym stopom, kawa przyjemnie grzała w dłonie. Rozkoszowałem się tą chwilą chwil kilka. Bo zaczął znów powracać obraz Gruszy. Czy uwolnię się od niego kiedyś?

      W Gawrze było jednak za spokojnie. Gdy biegłem, zmęczenie triumfowało i nie miałem siły myśleć, mój umysł był wolny od trosk, nawet ten morderczy bieg cieszył mnie w pewien sposób, bo dawał spokój serca. Gdy przystawałem i umysł mógł nabrać głęboko powietrza i się odświeżyć, automatycznie włączało się myślenie, powracały wspomnienia, które zabijały mnie od środka. Powtarzałem sobie bezustannie „Już nie ma, już nie ma, już nie jest...”, ale fantazja i ukryte zasoby pamięci drwiły sobie ze mnie, płatały mi okrutne figle i miast słów prawdy, po głowie kołatały się nieziszczalne marzenia. Te wywoływały bunt i niepokój, drażniły umysł, a jeszcze bardziej serce, nie dawały zasnąć. Noc w Gawrze nie należała do spokojnych. Przewracałem się z boku na bok i szukałem wygodnej pozycji do snu, ale każda kolejna była jeszcze bardziej mordercza dla mojego snu poszukiwania. Gdy zawiodły tabletki nasenne i liczenie baranów, postanowiłem się pomodlić. Dawno już tego nie robiłem, te wszystkie słowne formułki uciekły gdzieś z szufladek pamięci, dałem więc im spokój. Postanowiłem własnymi słowami opowiedzieć Bogu o swoich zmartwieniach. Ale chwilę potem olśniło mnie, że być może Bóg wcale nie chciałby teraz, o czwartej nad ranem, wysłuchiwać postękiwań i żalów zagubionego człowieczka. Położyłem się więc z powrotem. Po głowie tylko kołatała się stara piosenka zasłyszana gdzieś kiedyś, chyba na obozie wędrownym..

 

czemu cię nie ma na odległość ręki,

czemu mówimy do siebie listami,

gdy ci to piszę u mnie pełnia lata,

gdy to przeczytasz będzie koniec zimy..

 

czwarta nad ranem...

może sen przyjdzie...

może mnie odwiedzisz

 

O pierwszej po południu obudził mnie Lucyfer, mój ulubiony kot. Ulubiony, ale trudno nie nazwać go bezwstydną łajzą, bo znika z Gawry na całe tygodnie, a potem wraca poturbowany i pokaleczony. Włóczy się i obskakuje wszystkie okoliczne kocie dziwki. Odkryłem tym porównaniem małe podobieństwo do mojej obecnej sytuacji, ale nie zmartwiło mnie to. Tak, jestem łajzą, potrafię się do tego przyznać, w przeciwieństwie do mojego kota. Lucyfer, jak już mówiłem obszarpany, brudny i pokrwawiony, skakał teraz po pościeli i lizał mnie po twarzy. Dawno nie wiedział pana, trudno dziwić się temu przypływowi elokwencji i czułości. Ten kocur to szczwany lis, wie doskonale, że obecna sytuacja zakończy się tak jak zwykle – opatrzę go i z bigosu, który najczęściej zjadam na śniadanie, odrzucę mu kiełbasę albo boczek. Lucyfer to taka zwierzęca krzyżówka Talleyranda i pani Bovary i trzeba przyznać, bardzo udana krzyżówka. Po kuracji kosmetyczno – dietetycznej leżeliśmy obaj z kotem na dywanie. Ja patrzyłem tępym wzrokiem w sufit i głaskałem go za uchem, on gładził się łapką po swym kocim brzuchu i oblizywał z miną wielce znudzonego życiem arystokraty.

-         Przecież wiem, że znowu uciekniesz bezwstydniku, więc nie patrz na mnie tymi swoimi niewinnymi oczkami, przebiegła bestio – powiedziałem mu prosto w twarz, w ten koci, łobuzerski pyszczek.

Usłyszał. Spojrzał mi w oczy raz jeszcze i wybiegł przez okno na ogród. Znowu będzie się kurwił, znowu wróci za dwa tygodnie w zakrzepłych plastrach krwi na sierści. No, ale cóż – jaki pan, taki kram, a natury tego huncwota nie zmienię na pewno. Tak już widocznie musi pozostać.

 

—————

Powrót