nasze forum - ozegow.pun.pl


Po strasznym listopadzie... - część druga

2010-05-31 20:35

 

     5. O czym śniłem w Gawrze.

 

     Zawsze, kiedy zasypiam i chce, żeby to była noc spokojna i bezstresowa, to znaczy bez koszmarów, kładę się pod ciepłą kołderkę i wymyślam sobie sny. Może to wydawać się dziwne, ale działa. Ten sen oczywiście trwa krótko, dopóki nie zasnę tak w stu procentach prawdziwie. Ale wtedy, nawet gdyby przyśniło mi się coś koszmarnego, to nie obudzę się z krzykiem ani nic w tym stylu. Bo gdy śpię prawdziwie, to nie oddycham; to w pewien sposób jakiś rodzaj przygotowania do mojej śmierci. Pierwszej nocy w Gawrze naturalnie nie mogłem zasnąć, ale już drugiego dnia nie było z tym większych problemów. Umyłem się dokładnie, wsunąłem się z prawdziwą ulgą pod pierzynę i uruchomiłem wyobraźnię. Nie było to aż takie trudne. Po pierwsze, dlatego, że mam bardzo bujną wyobraźnię – mama zawsze powtarzała, że gdyby karali za fantazję, to dostałbym dożywocie. Po drugie, dlatego, że po głowie w tym momencie mojej ziemskiej wędrówki chodził tylko jeden temat, Ona. Wszelkie próby uwolnienia się od niego spełzały na niczym, więc już nawet nie próbowałem. Ten sen również był o Niej.

Siedzieliśmy pod Gruszą i rozmawialiśmy już dłuższą chwilę o naszej wspólnej przyszłości, gdy nagle tuż obok nas, na polny kamień sfrunął wróbel. Nie był to jakiś zwyczajny wróbel. Ten miał strasznie wielki dziób, prawie jak u tukana i co najciekawsze, przemówił do nas głosem samego Leonarda Cohena. Spytał się, o ile dobrze pamiętam, o to, co nas naprawdę łączy, w czym tkwi ukryta siła naszego związku. Już chciałem wymienić te wszystkie rzeczy, które uważałem za ważne, gdy nagle Ona spojrzała mi prosto w oczy i wycedziła:

-         Source, posłuchaj, ten wróbel ma rację. Poza łóżkiem przecież nie łączy nas nic prawdziwego, nie sądzisz?

Zabolało. Tym bardziej, że to był przecież mój sen i to ja decydowałem, co się będzie w nim działo. A nie przewidywałem tu takich dramatycznych zwrotów akcji. Tymczasem Ona mówiła dalej.

-         Source, nie gniewaj się, ale poznałam kogoś i nie będę ukrywać, że mi na nim bardzo zależy.

-         Czemu więc nie powiedziałaś mi dokładnie tego samego wtedy pod Gruszą? Myślisz, że to fajne uczucie wiedzieć, że ukochana osoba oszukuje cię od dłuższego czasu i kłamie prosto w oczy.

Zawstydziłem się, bo mimo, że był to ciągle mój i wyłącznie tylko mój sen, nigdy przecież nie zwracałem się do niej w ten sposób. Chciałem już przeprosić, ale wtedy znowu przemówił wróbel-Cohen.

-         Source, ona cię nie kocha, czy tak trudno to pojąć. Nie wszystko da się zaplanować tak, jakbyś tego chciał. Widzisz, to twój sen, a nawet nad nim nie potrafisz zapanować. Jest wiele planet, ale pamiętaj – uczep się tylko jednej, nie da się jednocześnie lądować na wielu naraz. I nie uciekaj przed prawdziwą miłością, opamiętaj się w końcu.

Chciałem mu wykrzyczeć prosto w ten przerośnięty dziób, że przecież oto siedzi obok mnie ta prawdziwa i jedyna miłość, ale on zaćwierkał tylko fałszywie i odleciał. Jak mój sen. Zbudziłem się, znowu czwarta nad ranem, może sen jednak przyjdzie i może mnie odwiedzisz...złudne to nadzieje.

 

        6. Wzór na miłość.

 

     Opracowałem go już bardzo, bardzo dawno, właśnie podczas jednej z bezsennych nocy w Gawrze. Wynikał on oczywiście z mojego „zboczenia intelektualnego”, które domagało się przedstawienia wszystkiego za pomocą wzorów. Miałem z tym kiedyś poważny problem, bo gdy nie potrafiłem znaleźć jakiegoś wzoru opisującego Boga, przestałem w niego wierzyć i trwało to dość długo. Na szczęście opamiętałem się w porę, bo zrozumiałem, że nie wszystko da się łatwo sklasyfikować, uszeregować, nadać temu wymiar fizyczny. I gdy wydawało się, że podobnie będzie z pojęciem miłości, nastąpił przełom i odkryłem ten wzór. Niewątpliwie zasługuję na Nagrodę Nobla albo jakieś inne ważne wyróżnienie, pragnę to zachować jednak tylko dla siebie. Wzór nie jest łatwy, bo i miłość to nie jest sprawa prosta, jest wiele czynników składających się na sukces w tej materii. Zacznijmy od głównych wyznaczników miłości idealnej.

 

-         względna różnica dopasowania dwojga ludzi WD definiuje się jako iloraz różnicy ich dopasowania D i ich niedopasowania ND do ich dopasowania D i zawiera się w granicach od -1 do 1; dla WD większego od 0 współczynnik miłości idealnej TRUE_LOVE rośnie, dla wartości poniżej 0 szanse na udany związek maleją,

-         współczynnik porozumienia dwojga ludzi P jest uzależniony od ilości spędzanego ze sobą czasu, umiejętności odczytywania pragnień drugiej osoby i bezkonfliktowości; współczynnik zawiera się w granicach od 0 do 1 i ma liniowy wpływ na współczynnik miłości idealnej,

-         współczynnik zazdrości Z zawiera się w granicach od -1 do 1 i również ma liniowy wpływ na charakterystykę miłości idealnej,

-         współczynnik znudzenia B ma odwrotnie eksponencjalny wpływ na charakterystykę, wzrost tego współczynnika powoduje obniżenie szans na udany związek.

Wzór przedstawia się następująco:

 

TRUE_LOVE= Σ ii==1N [ √i*(WD+P-Z)/√B]

 

,gdzie i=1,2,3....N – liczba lat spędzonych wspólnie.

Jak widać zachowanie odpowiedniej proporcji między WD (najlepsze bliskie 1), między P (idealne bliskie 1), między Z ( wartość idealna to -1, ale to bardzo niedokładne przybliżenie, bo jakaś zazdrość, choćby minimalna, w każdym związku jest raczej potrzebna), między B (za dobry uznajemy bliski zeru, niepożądany jest zbliżony do 1), a ilością lat, w których wartość ilorazu z nawiasu przekracza 0 jest dobrą metodą na stworzenie z kimś tej wyśnionej miłości idealnej. Tak mi się przynajmniej wydaje, niestety nie miałem jeszcze okazji sprawdzenia wzoru w teorii. Poza przypadkiem Gruszy oczywiście. Ale w tym wypadku wzór się nie pomylił – nasza charakterystyka od roku leciała w dół i mimo, że się oszukiwałem, wiedziałem, że nie wytrzymamy próby czasu.

 

 

     6. Potrzeba wysiłku fizycznego.

 

     Bieg po odpoczynku postanowiłem zakończyć w kolejnym z moich urojonych miast, w Mieście Kamieni. Wyłączenie myślenia, gdy człowiek siedzi samotny jak palec i zajmuje się nicnierobieniem jest praktycznie niemożliwe, potrzebowałem więc wzmożonego wysiłku. Zmęczenie doskonale usypia mózg, szczególnie, gdy jest to śmiertelne zmęczenie, a takie mogłem odnaleźć po całym dniu harówki w kamieniołomach. Bywałem tam już kilkakrotnie i nie byłem jedynym zapaleńcem, który pracował tu dobrowolnie. Było nas zazwyczaj kilku, wszyscy jacyś renegaci i odszczepieńcy, ludzie, którzy dawno utracili lub, jak w moim przypadku, właśnie tracili ludzką godność. Praca trwała od piątej rano do godziny ósmej na wieczór z trzema kwadransowymi przerwami na posiłek, który składał się z jakby tosta i nieograniczonej ilości wody. W niedzielę pracowaliśmy krócej, bo szef kamieniołomów uważał się za praktykującego katolika, co więcej, drugi posiłek zaskakiwał nas swą obfitością pod postacią dodatku, czyli amerykańskich konserw. To, że ich terminy ważności minęły trzydzieści lat temu i że w każdej pławiły się glisty i robaki nie przeszkadzało nam. W ogóle nie obchodziło nas nic. Tylko kamienie. Jak konie z klapkami na oczach tak i my – kamienie i tylko kamienie. Kilka uderzeń młotem czy kilofem, kamienie, otarcie potu z czoła, kamienie, zamach i praca nadgarstkiem. I kamienie. Potem łupanie kamieniogłazu i transport na taczkach bez kół. Pod górę. Bo pracowaliśmy w wielkiej dolinie i każdy rozłupany głaz należało wytaszczyć na górę, gdzie już czekały wielkie ciężarówki i bat strażnika poganiający zaciekle do pracy. Było coś w tej pracy dla nas, odszczepieńców, przez skazańców nazywanych „clownami”, było coś oczyszczającego. Nasz trud nazywaliśmy błogosławionym, byliśmy niezłomnymi farmerami naszych dusz, pól, które należało z bezwzględną surowością wyjałowić. Bo po morderczej ucieczce zawsze przychodzi czas na mordercze oczyszczenie. Bez niego nie można żyć, nie można nawet zacząć myśleć o tym, aby zacząć od nowa. Cóż z tego, że mosty popalone, drogi zawalone, skoro wciąż siedzi w człowieku chęć powrotu. Chęć powrotu do czegoś, czego już nie ma, a więc bardzo irracjonalne odczucie. Te chęci zabijało najskuteczniej właśnie rąbanie kamieni.

Ale i ten wysiłek musiał kiedyś przeminąć. Nie można przecież umierać codziennie i tak w nieskończoność. Problem tkwił w tym, że jako renegaci pracowaliśmy w kamieniołomach z radością, przez co byliśmy niezwykle efektywnymi pracownikami. Strażnicy z lubością, czułością i zrozumieniem przyjmowali nas w kajdany, natomiast ani myśleli o ich rozkuciu. Zupełnie w myśl starej wojskowej zasady, wypisywanej na drzwiach wejściowych do koszar(znów kłania się mój kompleks ojca). Wchodziłeś i widziałeś napis „Witamy was”. Kiedy te wrota się za tobą zamykały, obracałeś się i na tej samej bramie widziałeś coś zgoła innego - „Mamy was”. Nie była to jednakże moja pierwsza wizyta w tym kamieniołomie i znałem pewne układy panujące w tym środowisku oraz różne przemyślne fortele, które zawsze mnie oswabadzały. Nie inaczej było i tym razem.

 

 

     7. Misja fotograficzna.

 

 

-         Więc chcecie rycerzu wyjść na wolność i pooddychać świeżym powietrzem?

-         Mowa...

-         Mogę wam w tym pomóc...

-         Co mam dla Pana uczynić? Słucham niczym natchniony prorok głosu z nieba...

-         Oszczędźcie sobie i słuchajcie rycerzu. Dziś w nocy do pokoju Vicksona, mojego kolegi ze zmiany, kolejny raz przyjdzie jakaś dziwka. Ale piękna dziwka muszę to przyznać. Odwiedza go co sobotę od pewnego czasu i powoduje, że coraz bardziej nienawidzę Vicksona. Ta straszna zazdrość zabija mnie od środka niczym jakiś robak. Działanie tej kobiety na mnie jest trudne do opisania. Ale słuchaj, zadanie jest proste...

Strażnik wciągnął głęboko powietrze w nozdrza i wyjawił resztę planu, chytrego i podstępnego. Wiedział, że go nie zawiodę, zrobiłbym wszystko, aby się stąd wydostać, nawet rzeczy tak haniebne jak te, które zaproponował mi ów strażnik. Plan miałem wcielić w życie najbliższego wieczora, wyposażony w podręczną latarkę i aparat fotograficzny z fleszem. Ja, czyli mały, podstępny robaczek świętojański z trąbką ssącą jak u komara. Mieszkanie niejakiego Vicksona, którego miłosne harce z ponętną rzekomo dziwką sobotnią miałem sfotografować, znajdowało się niedaleko obozowej kantyny. Aby  mieć lepszy widok na pokój, wspiąłem się na pobliski wiąz i usadowiłem na jednej z gałęzi, grubej i krętej. Latarkę zostawiłem zwieszoną bezwładnie na szyi, aparat zabezpieczyłem owijając go kilkukrotnie o gałązkę, która była, obok ciemności, moją jedyną zasłoną przed oczyma Vicksona i jego panienki. Strażnik już się przygotowywał od dłuższego czasu – dokładnie pół godziny wcześniej wziął kąpiel, pościel na łóżku wyglądała świeżo, na stoliku w przygaszonym świetle leżały prezerwatywy oraz dwie szklanki zapewne wina oraz zwitek banknotów, których wartości jednak nie zdołałem oszacować. Wszystko było gotowe – strażnik i nastrój w pokoju, doskonała ciemność tej nocy i mój aparat. Byłem gotowy również i ja na drzewie. Mimo przeraźliwego zimna, które dotykało szpiku, byłem gotowy, bo nie była to zbyt wygórowana cena za wolność. Dziwki jednak nie było. Strażnik obiecywał, że zjawi się na około godzinę przed północą, jednak było już dobrze po północy, a wino, pieniądze i prezerwatywy nadal leżały nietknięte na stoliku. Wiatr huśtał uliczką posiadłości Vicksona w takt pojedynczych odgłosów jej nienaoliwienia, jednakże żadnego z tych skrzypnięć nie wywołała jak dotychczas ręka kobiety, tylko wiatr właśnie. Nietoperze gryzły złowione ćmy, koty miauczały gdzieś w oddali i pieprzyły się w kubłach na śmieci, psy obszczekiwały tę kocią miłość. Czas mijał, powoli, ale bezustannie, a furtka dygotała wciąż w takt tego wietrznego walca, skrzypiąc niemiłosiernie i błagając o kapkę oleju czy smaru. Wreszcie zaskrzypiały inaczej, z lekka melancholijnie i bez żalu. Ciemna, kobieca postać popchnęła je delikatnie, potem bezszelestnie je zamknęła – widać było, że zależy jej na anonimowości, bo skradała się do drzwi Vicksona niczym kotka do myszy. Było w jej ruchach coś zmysłowego, coś niezmiernie kuszącego i przez chwilę poczułem, że ja też zazdroszczę Vicksonowi. Unosiła się lekko nad chodnikiem, choć przecież słyszałem dobrze stukot jej wysokich zapewne obcasów. Czułem zapach drapieżnych perfum, a przecież dzieliło mnie od niej dobre kilka metrów. Byłem pewien, że naprawdę jest piękna, jakkolwiek nie widziałem nawet jej twarzy. Ot, zjawa i nimfa jakaś leśna, bogini tego obleśnego podwórka, królowa sobotnich dziwek.

Drzwi Vicksonowskiego pałacu nie skrzypiały i Ona prześlizgnęła się przez nie bezszelestnie. Światło na korytarzu nie zapaliło się, w pokoju prezerwatyw i pieniędzy również nadal panowała ciemność. Ale jej obecność tam była wyczuwalna. Widziałem teraz jej plecy, dokładnie, bo Vickson bez zbędnych ceregieli zrzucił z niej ubranie i zaczął całować. Ona stała tak nieruchomo i spijała wino z tych szklanek vel kieliszków. Trwało to tylko chwilę, bo już za moment leżała na łóżku przywalona cielskiem strażnika. Widziałem jeszcze jak pomaga mu założyć prezerwatywę, bo Vickson wyraźnie sobie z tym nie radził. Bardziej żwawo zaczął się dopiero poruszać na Niej, może nawet nazbyt żwawo. Kiedy to Ona przejęła nad nim kontrolę i unosiła się swobodnie w pozycji na jeźdźca, mogłem wreszcie podziwiać jej piersi – cudne, idealnie dopasowane do całej tej nieskazitelnej reszty. Twarz tonęła w ciemnościach, co wyraźnie mnie niepokoiło, jednak cała reszta zachwycała. I podniecała do szczytów możliwości. Aparat pstrykał jak tylko najszybciej mógł, wybierał z tej dość krótkiej gry miłosnej najbardziej ekspresywne pozy, zawsze niestety z Jej twarzą zawieszoną gdzieś w mroku. Kiedy Vickson, wyczerpany zapewne nadmiarem rozkoszy padł na pościel i zasnął w chwilę później, Ona ubrała rajstopy, stanik i całą resztę i zwinęła plik banknotów do swojej torebki. Wyjęła z niej  jakąś zapalniczkę i zapaliła papierosa i z tym czerwonym ognikiem zbliżyła się do okna. Otworzyła je i, co pewnie wydaje się niemożliwe, przez ułamek sekundy poczułem zapach tytoniu. Dobrych, markowych papierosów. Ale nie ma się co dziwić, pewnie za te pieniądze, które zarabiała w ten sposób, mogła sobie pozwolić na najlepsze papierosy, jakie tylko są w tym kraju. Kolejny raz zaciągnęła się dymem. Ognik rozrzażył się do czerwoności. I wtedy nasze spojrzenia spotkały się w tej jednej chwili. I nie wierzyłem. Bo nie umiałem w to uwierzyć. To było gorsze niż cios w samo serce od własnej matki. Zamknęła gwałtownie okno, na tyle silnie, że szyba wypadła z okiennicy i roztrzaskała się o murowaną posadzkę przed domem Vicksona. Ja spadłem z drzewa. Bo to była Ona – Grusza we własnej osobie...

 

     8. Oko w oko.

 

     Upadek niemiłosiernie bolał, bo nie byłem na niego przygotowany, przez chwilę sądziłem nawet, że nie będę się już w stanie podnieść. Ot, chwilowy paraliż całego ciała. Niestety, roztrzaskałem cały aparat, ale asekuracyjnie wyjąłem z niego film i wsadziłem go do kieszeni. Wiedziałem, że zawiodłem, że misja okazała się niewypałem. Nie miałem z czym wrócić do strażnika, znów mogłem tylko uciekać. Ale nie to było teraz najważniejsze. Drzwi uchyliły się i wybiegła z nich czarna kobieca postać, Ona. Spojrzała w moim kierunku i zapewne widziała całą boleść wypisaną na mojej twarzy, bo księżyc doskonale mnie oświetlał. Ja znowu stałem w tej mniej uprzywilejowanej pozycji, bo widziałem tylko jej zarys.

-         Zaczekaj, porozmawiajmy...- krzyknąłem w jej kierunku rozpaczliwie i żałośnie jak przedszkolak, którego mama odprowadziła do szkoły, ale teraz musi już odejść, bo czeka na nią praca i te wszystkie dorosłe obowiązki.

Przystanęła na krótką chwilę i objęła mnie wzrokiem. Patrzyliśmy tak na siebie chwile dwie, a może krócej, widziałem w jej ruchach jakieś niezdecydowanie i niepewność. Chyba chciała zostać i porozmawiać. A potem ten krok do tyłu.

-         Przepraszam, ale już za późno.

Kolejny krok do tyłu. Kosmos mi uciekał. Boże, jak łatwo jest wybaczyć najgorsze świństwa ukochanej przeklętej osobie.

-         Za dużo się wydarzyło...niedobrego..

Cofała się, jak biegun ujemny, bo ja też byłem biegunem ujemnym. Odchodziła powoli, a ja nie potrafiłem jej zatrzymać, nie umiałem wykrztusić z siebie słów, które zmieniłyby jej biegunowość na dodatnią. Jakieś głupie pojęcia zaczęły mi się mieszać po głowie: o dipolach, o feng-shui, o Wisznu i o Siwie, o bieli i o czerni. Wyciągnąłem obolałą rękę w jej kierunku i bąknąłem:

-         Zostań proszę.

Dwa słowa zawisły w tej czasoprzestrzeni pomiędzy nami, ale za chwilę jej ucieczka w ciemność nocy podcięła im skrzydła i upadły. I umarły bardzo szybko. I moja druga, zdrowa jeszcze do tej pory, połówka duszy została ugodzona nożem. Diagnoza: ciężko ranny. Ciało żyło. I podświadomie zrozumiało, że trzeba uciekać. Za wszelką cenę. Już, teraz, natychmiast, póki świt nie zbudzi osowiałego Miasta Kamieni.

 

     9. Gdzie uciekać?

 

     Ranne zwierzęta liżą rany, bo wtedy one podobno szybciej się goją. I ja, niczym skazany przez stado na tułaczkę wilk, językiem oblizywałem nadciągnięte stawy i mięśnie. Duszy już prawie przecież nie było, więc nawet nie miało się, co goić. Stałem się robotem, genialną wersją humanoidu.

Ucieczka bolała fizycznie. Upadek naruszył ogólną strukturę mojego ciała, powłóczyłem prawą nogą, a prawą rękę trzymałem blisko ciała, bo wtedy mniej bolała i ręka, i brzuch. Okropny ból, choć na szczęście prawdopodobnie niczego nie złamałem. Miasto Kamieni, otoczone wysokim murem z granitu, okazało się piekielną pułapką. Oczywiście nie chcę tu porównań do Alcatraz, ale to skojarzenie nasunęło mi się od razu. Szczęście w nieszczęściu była to sobota i wszyscy wartownicy bawili się obyczajnie lub mniej obyczajnie w kantynie. Opustoszałe mury pewnie nie stanowiłyby dla mnie przeszkody, gdybym był w pełni zdrowy. Jednakże... Przeprawa zajęła mi całe dwie godziny, a druga strona ogrodzenia przywitała mnie blaskiem wschodzącego słońca. Nie dopatrzyłem się w nim szczególnego symbolu – wiem tylko, że potwornie raziło w oczy. Pustka w głowie i tylko jedna kołacząca się po niej myśl, czyli uciec, ale dokąd? Gawra? Rozwiązanie bezsprzecznie najlepsze, jedyny problem tkwił w dzielącej mnie od niej odległości. Były to naprawdę długie kilometry i o ile Einstein nie mylił się w swojej teorii względności, zdaje się, że dla mnie o wiele dłuższe niż wynikałoby z prostego rachunku. Różowa Przytulanka? Jakkolwiek nie przywitano by mnie tam teraz serdecznie, gotów byłem zaryzykować, bo zapach wódki korcił. A historia uzyskałaby jakąś ciekawą klamrę spinającą. Ale nagle olśnienie. Boże drogi, jakże mogłem zapomnieć. Weronika, ten cudowny skarb o milę stąd, który niewątpliwie nie odepchnie mnie i otworzy drzwi, kolejny już raz. Tylko ona mi pozostała, ona z pewnością mnie nie zawiedzie. Ruszyłem nie zwlekając ani chwili. W czasie marszu przypadkiem włożyłem rękę do kieszeni i odnalazłem tam film, pewnie i tak popsuty. Ale symbolicznie, z dużym rozmachem i wielką złością wyrzuciłem to plugastwo gdzieś w rów przydrożny. Bo chciałem zacząć coś nowego, jeszcze nie wiedziałem dokładnie co, ale ważna w tym momencie była tylko wiara, że cokolwiek. Naprawdę w to uwierzyłem, że coś się zmieni. Jakby na potwierdzenie usłyszałem tylko pluskot filmu o taflę wody. I ruszyłem dalej…

 

     10. Koniec biegu.

 

     Rekonwalescencja u Werony trwała całe jedenaście miesięcy. Przywitała mnie jak zwykle tym swoim promiennym uśmiechem i stwierdziła:

-         To ciekawe, ale nie musiałam tym razem czekać na ciebie dwa lata. Wystarczyły ci dwa tygodnie, to niewątpliwy rekord.

Cóż mogłem powiedzieć, miała rację. Opatrzyła mnie jak najlepiej umiała, a ja w zamian spałem u jej boku zapewniając niezbędne ciepło i męskie ramiona. Obraz Gruszy zarastał, bardzo powoli, ale nieustannie stawał się coraz bardziej mglisty, aż w końcu zniknął. Umarł dziwną śmiercią, bo pewnego dnia po prostu nie potrafiłem sobie jej zupełnie przypomnieć. Co więcej ta bezsilność mojego umysłu wcale mnie nie przeraziła, przeciwnie, poczułem ulgę. Sprawiła to Weronika, jej wyrozumiałość i kobieca ręka, które na powrót ożywiły pewne zakątki mojej duszy i ciała. Zrozumiałem, że nie muszę już uciekać, bo nie mam przed czym, że mogę się wreszcie zatrzymać. Ale trwało to bardzo długo, zanim wreszcie to do mnie dotarło. Chyba zbyt długo.

Tego wieczora Werona wróciła z miasta całkiem trzeźwa, co nie zdarzało się jej jeszcze ciągle zbyt często. Usiadła obok mnie na tej naszej dziwnej kanapie i niczym matka pocałowała mnie w czoło. Zawsze uwielbiałem, kiedy to robiła. Uśmiechnąłem się do niej, a ona chyba zauważyła ten nowy żar w moich oczach, który i ja wyczułem, bo przestraszyła się trochę.

-         To nie było przyjacielskie spojrzenie Source. Żartujesz sobie ze mnie?

-         Gdzieżbym śmiał – mruknąłem zatopiony już dawno w jej oceanie oczu.

Wziąłem jakąś czarną chustkę, która leżała na kredensie i zawiązałem oczy Weronice. Nie opierała się w ogóle. Rozebrałem ją traktując niczym świętość, a potem całowałem całą, kawałek po kawałku, centymetr po centymetrze. Kiedy już oboje dyszeliśmy całkiem głośno, a poziom wilgotności w pokoju dawno przekraczał wszelkie dopuszczalne normy, zerwała chustkę i troszkę jeszcze niedowierzającymi oczami spytała się, głośno i dobitnie:

-         Ale nie odejdziesz tym razem Source?

Rozpłakaliśmy się jak dzieci, mokrzy od potu i łez.

-         Skarbie, moja wędrówka już się na szczęście skończyła. I chyba czas najwyższy naprawić kran w łazience.

A po głowie zaszurało mi jeszcze przez chwilę o WD, P, Z, B i współczynniku TRUE_LOVE, które kiedyś stworzyłem. Tak, teraz jestem pewien - Boga i miłości nie da się zawinąć w formułkę, bo w istocie to jedno i to samo.

 

—————

Powrót